Ostatnio zaobserwowałem, że w Warszawie handel kwitnie na prawdę wszędzie.
Spacerując po mojej ulicy w zeszłym tygodniu zauważyłem osobnika ewidentnie bezdomnego, zaniedbanego brodacza z długimi włosami, w brudnym ubraniu, cuchnącego itd. - typowego kloszarda. Na wpół siedział, na wpół leżał obok budki kwiaciarni - i handlował różnymi rupieciami, wyeksponowanymi przed nim na brudnym prześcieradle, na chodniku. Oferował typowy asortyment pchlego targu: starocie typu potłuczone świeczniki, plastikowe pudełka grające z herbami radzieckich miast, matrjoszki i inne takie.
Natomiast przedwczoraj przejeżdżając przy rogu Czerniakowskiej i Gagarina, zobaczyłem zaimprowizowany stragan urządzony na ławce pod drzewem. Starsza kobieta sprzedawała tam ubrania. Ławka była pełna ciuchów, które zwisały też na wieszakach z gałęzi wierzby. Wyglądało trochę jakby drzewo było ubrane na biało.
Zjawisko jest bardzo powszechne: sprzedawców ze swoimi prowizorycznymi straganami widać wszędzie na mieście, przy ulicach, przystankach autobusowych, nie tylko w pobliżu - licznych zresztą - bazarów i targowisk.
Zastanawiam się w związku z tym, czy postkomunistyczny stereotyp polaka-handlarza nie kryje w sobie jednak jakiegoś ziarnka prawdy. W Warszawie wszystkie ekipy rządzące Ratuszem obiecały już, że skończą z handlem ulicznym - i nici, nadal jest on tolerowany. A te czasy już raczej minęły, kiedy patrzono na handel uliczny z przymrużeniem oka z takiego powodu, że walka z nim zagrażałaby codziennej egzystencji dużej rzeszy osób. Nie sądzę, że na Węgrzech np. sytuacja gospodarcza byłaby teraz na tyle lepsza, że ludzie nie byliby zmuszeni do sprzedawania / kupowania podejrzanej jakości towarów na ulicy, po cenach jeszcze niższych od tych u chińczyków czy wietnamczyków na (ś.p.) Stadionie w Warszawie czy na bazarze w Józsefváros w Budapeszcie. Wręcz przeciwnie ostatnio... Jednak tam tego zjawiska na taką skalę na pewno nie ma.
Może różnica tkwi właśnie w tym, że znajdujący się w beznadziejnej sytuacji finansowej węgier raczej liczy na państwo - i staje do kolejki po zasiłki, które o ile wiem są tam znacznie hojniejsze niż w Polsce, a i przepisy dotyczące ich przyznawania są łatwiejsze do obejścia. (Stąd też ponoć powszechny widok na wsi węgierskiej: dobrze ubrany grubas wysiadający z czarnego BMW przed urzędem gminy, wchodzący tam po zasiłek dla bezrobotnych i zasiłek socjalny dla biednych rodzin wielodzietnych. :s) A polak - ten bardziej cwany - owszem weźmie zasiłki, ale może do tego jeszcze sobie i jakąś rentę skombinuje, a oprócz tego wszystkiego jeszcze sobie dorabia - między innymi właśnie takim ulicznym handlem. Polak potrafi... :)
Utolsó kommentek